niedziela, 31 stycznia 2016

Gdzie odchudzić portfel - Liberty London.

Przy niedzieli chciałam zaproponować Wam słownie i zdjęciowo miejsca, w któych każdy perfumoholik znajdzie dla siebie raj. Gdybym chciała wszystkie miejsca zawrzeć w jednym poście, to pisałabym go miesiącami, więc postanowiłam zrobić z tego mały cykl. Na pierwszą wycieczkę udamy się do Liberty. 



Byłam tam pierwszy raz. Zazwyczaj chodzę do Fenwicka kilka ulic dalej, który pod względem perfumowym bardzo mnie satysfakcjonuje. Wyprawa do Liberty była dziełem przypadku, bo przy sobotnim błąkaniu się po centrum po prostu na ów sklep wpadłam. 

Muszę przyznać, że Liberty zrobiło na mnie wrażenie o wiele większe niż osławiony Harrods, czy Selfridges. W Harrodsie czuję na sobie wszystkie spojrzenia wchodząc na dział perfum bez makijażu. Obsługa jest zazwyczaj sztywna, choć sympatyczna. W Selfridges jest podobnie. Plus fakt, że nie ma chyba dnia w tygodniu, kiedy można w ciszy i spokoju po prostu pooglądać i powąchać. W obu miejscach zawsze jest pełno ludzi, a na mnie tłumy działają alergicznie. 

W Liberty było inaczej. Mimo sobotniego wieczoru wszędzie dało się spokojnie przejść bez przeciskania się. Obsługa sprawiała wrażenie wyluzowanej i absolutnie nienachalnej, atmosfera była bardzo przyjemna, a wystrój... Cóż, wystrój na salonie perfum naprawdę robił wrażenie. Lubię miejsca pozornie nieskładne, które jednak tworzą miły nastrój i sprawiają, że można poczuć się całkiem domowo. Wszystkie meble w Liberty były z innej parafii, bardzo vintage. Wysłużone dywany i dość ciemne pomieszczenie tworzy naprawdę klimat daleki od ociekającego złotem Harrodsa. 



Przejdźmy jednak do asortymentu. Ten mnie bardzo zaskoczył, bo jeśli chodzi o marki niszowe, to Liberty proponuje praktycznie wszystko. Kilka szaf widziałam pierwszy raz na własne oczy, choć słyszałam o nich długo. Pierwszy raz także spotkałam się z perfumami Anji Rubik. 



Większość szaf tych popularniejszych marek niszowych jest całkiem dobrze zaopatrzona, zaskoczyła mnie gama Comme des Garcons, która była naprawdę spora. Perfumy są dostępne nie za ladą, czy przy pomocy sprzedawcy, ale na wyciągnięcie ręki. Do perfumeryjnego salonu załapało się także kilka marek masowych, takich jak Prada, Valentino, czy Marc Jacobs, ale tutaj oferta była mocno okrojona. 






I chociaż wiem, że chodzenie do perfumerii na odwyku jest jak kręcenie się po cukierni w trakcie diety, ale z dumą muszę przyznać, że nie uległam pokusom (choć jednej byłam bardzo bliska) i z Liberty wyszłam bez fioletowej torebki. I wypada mi Was przeprosić za dość słabą jakość zdjęć, ale jeśli chodzi o fotografię w sklepach to jestem marnym frajerem i boję się robić za dużo zdjęć. następnym razem się poprawię, obiecuję ;)

Jeśli chcielibyście zobaczyć wycieczkę po innych miejscach, które Was ciekawią, to dajcie znać w komentarzu. Bardzo chętnie wybiorę się tam i stworzę dla Was wpis. 

Digga.


czwartek, 28 stycznia 2016

Garść newsów z perfumowego świata - styczeń 2016.

Wraz z nowym blogiem postanowiłam co miesiąc zbierać dla Was najciekawsze informacje ze świata perfum i w formie pigułki okraszonej krótkim komentarzem przezentować na koniec miesiąca. W styczniu działo się sporo i według zapowiedzi dziać będzie się jeszcze więcej. Mamy jedną, wielką wiadomość, zapowiedzi nowości i kilka flankerów na drodze. 


Najważniejszą wiadomością, która rozpoczęła burzliwą dyskusję wśród perfumoholików jest wieść o wykupieniu przez Coty Prestige marek należących wcześniej do Procter & Gamble. Mowa tu o takich markach jak Gucci, Escada, Stela McCartney, Hugo Boss, Lacoste, Alexander McQueen, a także Mexx, Gabriela Sabatini i Bruno Banani.



Co to w praktyce oznacza? Cóż, od dawna obstaję przy zdaniu, że P&G powinno zostać przy produkcji pasty do zębów, a nie brać się za perfumy, czego ostatnie premiery spod szyldu korporacji zdają się potwierdzać moje zdanie. Co by nie mówić o Coty, to trzymają w swoim portfolio gigantów obecnego rynku i nie idzie im najgorzej. Są już zapowiedzi, że Coty ma wkrzesić nieodżałowany, dawno wycofany Gucci Pour Homme, a także przywrócić Stellę w oryginalnej recepturze. I to jest moim zdaniem dobra wiadomość. A jak będzie? Pożyjemy, zobaczymy. 

*

Guerlain ma ekscytujące wiadomości. Jak co roku, marka wypuszcza dwie nowe wersje Aqua Allegoria - jedną szeroko dostępną w perfumeriach, drugą o okrojonej dostępności na strefach bezcłowych. Tegoroczne premiery to Para Granita, czyli sorbet gruszkowy, oraz Rosa Pop - kwiatowo-owocowa kompozycja z nutami róży, piwonii i czerwonych jagód. Jako niepoprawna fanka Aqua Allegorii jestem bardzo ciekawa obydwóch premier, szczególnie tej pierwszej, choć mam nadzieję, że drugą również uda mi się upolować. Zapachy będą dostępne w pojemności 100 ml - co jest dziwne, bo zwykłe wersje AA wychodzą zawsze w pojemnościach 75 i 125 ml. 






*

Givenchy planuje w tym roku mocno sypnąć flankerami. Nowej wersji doczeka się klasyczne Eaudemoiselle i będzie się nazywać Rose a la Folie. Z nutach znajdziemy karmelizowane jabłko, herbatę różaną i piżmo, a więc z klasykiem będzie to mieć wspólnego tyle, co nic. 




Również mężczyźni dostaną od Givenchy nowy odgrzewany kotlet. Marka dalej brnie w odcinanie kuponików od Gentlemena. Tym razem Gentlemeni jadą do Paryża na przerwę. Parisian Break ma być cytrusowo-aromatyczno-drzewnym zapachem i zawierać dużo nut, które koniec końców i tak pewnie będą wszystkie walić kurzem i Cifem. 



*

Sezon ogórkowy zaraz zacznie się w pełni, więc i Lancome musi dotrzymać kroku. Po kilku miesiącach od wydania na świat świetnego La Vie Est Belle Intense do perfumerii wielkimi krokami zbliża się 6484521 wersja klasyka. Tym razem będzie nosić imię Florale, a dostępna będzie w koncentracji eau de toilette. Niedługo francuska marka przebije w ilości flankerów inną francuską markę, czyli Thierry'ego Muglera. Zapach można już dostać na brytyjskiej stronie Lancome.



*

Porozmawiajmy o prawdziwej premierze dla odmiany. Na początku stycznia Yves Rocher wypuścił swój nowy zapach z serii Secrets d'Essences. Rose Oud to orientalno-kwiatowe perfumy dla kobiet z nutami róży, oudu, ladbanum i kuminu. Nosem stojącym za kompozycją jest Annick Menardo, twórczyni takich zapachów jak Bvlgari Black, Dior Hypnotic Poison, czy Lolita Lempicka EDP. Recenzje są dość mieszane, od wielkich zachwytów do rozczarowań. Przyjdzie mi chyba ten zapach poznać dopiero w maju, bo w UK Yves Rocher dostępne jest tylko przez Internet, bez możliwości zamiawiania próbek. Czy ktoś z Was już próbował różanego oudu? Dajcie koniecznie znać. 



Na co najbardziej czekacie w kwestii tegorocznych premier?


Digga.

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Armani, Mania.

Wydaje mi się, że Armani czasy świetności ma już za sobą. Wycofane Manii, Gio, Idole, nachalna promocja Diamonds w każdej możliwej wariacji nie są moim zdaniem najlepszym posunięciem olfaktorycznym marki. Mam wrażenie, że skupiono się na niszowej kolekcji marki (Armani Prive) i tańszej (Emporio Armani), a tę środkową, klasyczną linię zostawiono trochę samą sobie. Teoretycznie jest Si i jest Code, z których marka wciąż doi ile wejdzie, ale to nie jest ten sam poziom, co kiedyś. 

Mania to pierwszy z wielkiej trójki wycofańców, który chcę Wam przedstawić. Niesprawiedliwe jest, że tylko damska wersja tego zapachu została wycofana. Męska Mania wciąż śmiga na półkach większości perfumerii w UK. I podwójnie niesprawiedliwie jest to, że kobieca Mania, o stokroć lepsza od wersji samczej jest już białym krukiem, bardzo rzadko spotykanym i o coraz wyższych cenach.



Jeśli Manię miałabym określić w trzech słowach to powiedziałabym: bezpieczeństwo, ciepło, ukojenie. A co najważniejsze, przy tych określeniach nie jest nijaka. Oj, Mania jest bardzo jakaś. 

Otwarcie jest bardzo kremowe, waniliowo-pomarańczowe z subtelnie pobrzmiewającą nutą drzewa sandałowego. Wanilia nie jest spożywcza w formie obecnie znanej, ale wzbogacona w pieprzowe nuty ma mocny, lekko mleczny klimat. Jest to też nuta o najdłuższym czasie ekspozycji w tej mieszance, bo wyczuwalna jest niemalże do samego końca. 

Miękkie piżma i fantastyczny bukiet kwiatów dodają Manii elegancji i potęgują wrażenie bezpieczeństwa i ciepła. W którymś momencie zapach ten bardzo kojarzy mi się z Versace Crystal Noir, ale w jakiś czysty sposób, bez tej piwnicznej nuty, z której ciemny Kryształ słynie. Gdzieś też jest punkt wspólny z Noa od Cacharel. Myślę, że to to właśnie piżmo jest wspólnym nośnikiem wszystkich trzech zapachów, bardzo naturalne i czyste w swoim aromacie. 



Zazwyczaj unikam perfum z nutą piwonii, bo to mój ukochany kwiat i uważam, że ciężko jest oddać jego wspaniały zapach w butelce perfum. W Manii piwonia nie gra pierwszych, może nawet drugich skrzypiec, ale układa się naprawdę ciekawie i daje na moment wspomnienie zanurzenia nosa w wielkie kwiatostany, w których roiło się od mrówek. 

Wielu zarzuca Manii, że jest bliskoskórna i ma krótki ogon, zbyt bezpiecznie i cicho gra. Ja, jako wielbicielka głośnych i ogoniastych zapachów uważam, że takie kompozycje też powinny mieć swoje miejsce w kolekcji. Znajduję w tej cieczy ukojenie po męczącym dniu. Lubię go na za dużym swetrze w domu. Lubię w nim spać. I bardzo żałuję, że Armani podjął idiotyczną decyzję o wycofaniu tych perfum z produkcji. Na tle wszystkiego, co działo się przez ostatnią dekadę w przemyśle perfumeryjnym, Mania wciąż pokazuje klasę i kunszt wykonania. 



Coraz ciężej zdobyć flaszkę tego zapachu. Ceny na Allegro i eBayu zaczynają wchodzić na szczebel tych mało humanitarnych. Swoją 75tkę kupiłam w małej aptece z dużym rabatem i rozważam, czy nie przygarnąć jeszcze jednej na przyszłość. 

Jeśli uda Wam się kiedyś tego białego kruka przetestować i będziecie mieć okazję do kupna - nie wahajcie się. To definicja bezpiecznego, choć absolutnie nie nudnego zapachu, który doceni niejeden nos. A kto wie, może kiedyś jeszcze ktoś się zjawi i przywróci do życia wszystkie piękne, niedostępne już zapachy?

Zostawiam Was samych z marzeniami,

Digga.

niedziela, 24 stycznia 2016

Marc Jacobs, Decadence.

Już koniec stycznia, a ja dopiero zabieram się za zeszłoroczne nowości? Nie może być. Ale lepiej późno niż wcale. W dodatku pogoda dzisiaj u nas iście wiosenna, więc i zdjęciom aura sprzyjała. 

Lubię Marca Jacobsa. Lubię to, co projektuje, lubię jego zegarki i portfele. Lubię to, jak sam on się prezentuje. Nie lubię natomiast jego zapachów. Wszystkich - stokrotek, biedronek, loli i innych dziwadeł. Wszystkie są moim skromnym zdaniem na jedno kopyto i prezentują nurt, za którym osobiście nie przepadam, czyli typowo bezpieczne kwiatki dla Grażyn z biura. 

Kilkanaście tygodni przed oficjalną premierą Decadence do mojego eks miejsca pracy przyszedł tester i po pobieżnym powąchaniu stwierdziłam, że jednak zatrzymam się przy tej propozycji Jacobsa na dłużej, bo to chyba jedyny jego zapach, którego nie musi się dożywotnio wstydzić. Jakiś czas później byłam na konferencji sponsorowanej przez Coty Prestige i gwiazdą wieczoru było właśnie Decadence.







Obserwowałam reakcje ludzi dookoła na ten zapach. Nie każdemu przypadła do gustu nowa odsłona marki, która dotychczas pierdziała kwiatkami. I faktem jest, że Decadence to dość trudny jak na masową półkę zapach. W swojej słodyczy jest dosyć wytrawny i pozbawiony infantylności. Bardzo śliwkowy i bardzo głęboki. No i potrzebuje dość specyficznych warunków do noszenia - nie polubi się raczej z upałami, dobrze mu za to w towarzystwie grubego szalika w mroźny dzień, a także w deszczowy, jesienny dzień. Tak, Decadence potrafi być wybredny i zabrzmieć na skórze mdląco, psując tym dobre wrażenie.


Cały zapach zbudowany jest na wcześniej wspomnianej już śliwce. Dojrzałej, żeby nie powiedzieć lekko przejrzałej. Chwała za to twórcy, bo śliwka to piękny i bardzo niedoceniony na szeroką skalę owoc, który w sprzyjającym akompaniamencie pachnie pięknie i ekskluzywnie. Twórczyni Annie Buzantian, która, umówmy się, nie ma w swoim portfolio jakichś oszałamiająco dobrych zapachów, postanowiła złączyć mokrą i ciepłą śliwkę z ambrą i całość metarofycznie oprószyć szafranem. No i się udało. Zapach jest naprawdę dojrzały i wyrafinowany. Pachnie drogo. Jeszcze drożej, niż wskazywałaby na to metka z ceną w perfumerii. 



To, co uwielbiam w Decadence, to jego uniseksowy klimat. Ten zapach ma wszelkie prawo fantastycznie pachnieć na męskiej skórze. Na mojej robi się nieco zielony, za sprawą wetiweru. Podejrzewam, że na skórze mężczyzny może jeszcze więcej dobra z tego pięknego składnika wyjść. Jeśli macie pod ręką kroplę Decadence i jakiegoś samca, to koniecznie przetestujcie i dajcie znać. 

Oczywiście muszę wspomnieć o flakonie. Jestem w nim absolutnie zakochana. Tak, cholerstwo jest nieporęczne, ciężkie i zajmuje wiele miejsca, ale mnie (a jestem osobą kochającą ascetyczną prostotę) oczarował. Może to ten odcień zieleni, może ten łańcuch, czy frędzel - nie wiem, ale wiem, że wzbudza emocje. 



W pewnym sensie Decadence kojarzy mi się z Euphorią Calvina Kleina. To oczywiście zupełnie inne zapachy, ale oba są inne jak na masowe standardy. Euphoria też była dojrzała, trudna i nie każdemu się podobała, a jednak wyrobiła sobie bezpieczną pozycję na rynku, I myślę, że z nową kompozycją Jacobsa będzie tak samo. Ten zapach jest dokładnie obliczony na wielki sukces. 

Na koniec muszę się jednak przyczepić. Nie wiem, kto wypuścił na światło dzienne ten straszny spot reklamowy, ale wiem już, czym się reżyser inspirował. 





Ja rozumiem, że Rolowanie jest wybitnym dziełem polskiej sceny alternatywnej, ale żeby nawet modelka tak podobna? Śmialiście się z Nataszy, ale Natasza Was wszystkich wyrolowała. 

A Decadence sobie przewąchajcie. Gwarantuję, że nikt Was nie wyroluje.

Digga.



sobota, 23 stycznia 2016

Elizabeth Arden, Always Red.

Z Elizabeth Arden jest pewien problem - zapachy tej marki absolutnie ssą. Zdaję sobie sprawę, że jako osoba pracująca dla tej firmy nie powinnam tego mówić, ale taka jest smutna prawda. Są dwa zapachy wybitne: Green Tea (o nim samym i jego flankerach porozmawiamy kiedy indziej) oraz Red Door - choć ten drugi po reformulacji nie łapie aż tak za serce. 

Może słowem wspomnę o samej marce, która w Polsce znana jest tylko z wiecznej przeceny Green Tea w Rossmannie. W Wielkiej Brytanii (jak i w innych krajach, gdzie dostępna jest cała oferta firmy) Elizabeth Arden to tak zwane premium beauty, a więc nikogo nie dziwi, że moje miejsce pracy sąsiaduje z counterem Lancome. Ceny są iście zaporowe, pielęgnacja skuteczna, a klientelą są starsze, bogate panie. W znakomitej większości. Klientki, zazwyczaj żydówki, używają kosmetyków Arden od zarania dziejów, a znają je dzięki mamie i babci, które także używały kultowego 8 Hour Cream. Zapachy są kwestią drugoplanową, choć klasyczny Red Door wciąż sprzedaje się jak świeże bułeczki. Podstawą marki jednak zawsze była, jest i będzie pielęgnacja. 

Wracając jednak do perfum - serio, ciężko mi w głowie znaleźć drugą taką markę, gdzie 90% zapachów klepałaby tę samą nutę i bylejakość. A nutą wiodącą w przypadku Arden jest woda po kwiatkach. I tak...

Untold - woda po gardeniach
Untold Eau Legere - rozcieńczona woda po gardeniach
Provocative Woman - woda po storczykach
Pretty - woda po piwoniach
5th Avenue - ekstrakt ze wszystkich wymienionych wód

To tak w dużym skrócie. Zdaje się jednak, że sama firma zrozumiała, że ich zapachy są naprawdę złe, bo w 2015 roku światło dzienne ujrzały nowe perfumy Elizabeth Arden o nawiązującej do koloru marki nazwie Always Red. Najbardziej nowoczesny zapach w portfolio Arden, zapraszający do oświetlenia miasta...



Drodzy chłopcy pijarowcy, oświetleniem miasta niech zajmą się lepiej elektrycy, bo z Always Red (czy tylko mnie ta nazwa kojarzy się z zaburzeniami miesiączkowania?) iskry nie będzie. Ten zapach to po prostu przelane do nowej butelki Armani Si Intense, Armani Si EDT i woda po różach w proporcji 3:2:1. I to paskudne, irytujące otwarcie, które pachnie jak jakiś tymbarkowy sok z czerwonych pomarańczy, wytrącający aromat łudząco podobny do kwasu żołądkowego. 



Dalej jest po prostu wannabe-Armani na pełnym gazie. Tylko, że bez polotu. Bez puchatych, paczulowych kotków, ale z jakimś słodkim smrodkiem, który w zamierzeniu miał być zmysłowy, kobiecy i seksowny, a jest...no, jest po prostu słodkim smrodkiem. I ten smrodek się zupełnie nie rozwija, trwa płasko i nie rusza się na milimetr, po czym jakąś godzinę, może dwie później, ulatnia się na amen. Skóra jest czysta i gotowa na przyjęcie czegoś ciekawszego.




I na tym skończyły się próby odmłodzenia wizerunku marki - na marnej kalce z krótkim terminem przydatności. Za cenę 54 funtów za 100 mililitrów można znaleźć coś ciekawszego - na przykład mniejszą pojemność Si Intense. Przynajmniej obędzie się bez rozczarowań. Pieniądze zainwestowane w Always Red raczej się firmie nie zwróciły, bo gdy pokazuję starszym, zamożnym paniom ten zapach, to krzywią nosem i wracają do sprawdzonego Red Door. 

Jeśli macie okazję powąchać - sprawdźcie na własnej skórze. Ale rewelacji się nie spodziewam.

Digga.


środa, 20 stycznia 2016

Odwyk od kupowania perfum - refleksje i plan.

Stała się wczoraj rzecz smutna. Dostałam w pracy dwa testery. Dodatkowo te, które sobie sama wybrałam. Tak, wiem, tragedia. Koniec świata. Smutne jednak okazało się to, że po przyjściu do domu nie miałam gdzie ich położyć, bo moje dwie szafki są absolutnie przepełnione. No okej, to dalej nie jest smutne, bo już za parę dni będziemy mieć zupełnie nową szafkę z Ikei, na której wszystkie flakony się pomieszczą, a nawet będzie miejsce na trzy razy tyle (pod warunkiem, że uda mi się ją skręcić, czego ze swoimi zdolnościami manualnymi nie jestem aż taka pewna). 

Pomyslałyśmy jednak ostatnio, że czas na odwyk. Nie dlatego, że liczbę 174 flakonów uważam za wystarczającą (nie idę w ilość, idę w jakość i rzeczy, których chcę), tylko po prostu czuję wewnętrzną chęć zrobienia sobie przerwy, żeby mocniej docenić to, co mam teraz i przemyśleć, w jakim kierunku ta kolekcja ma iść. Poza tym planujemy wyjazd do Polski w maju (a jeszcze tam od wylotu do UK nie byłam), więc nie dość, że będzie to doskonała okazja na upolowanie kilku flakonów, to jeszcze nazbieram ekstra fundusze na owe wydatki. Brzmi genialnie, prawda?

Kiedy ma się jednak nałóg, ciężko jest z czegoś ot tak zrezygnować. Trzeba więc wyznaczyć plan działania. I listę wyjatków, oczywiście. I zamierzam się tego bardzo silnie trzymać. Co zatem zamierzam zrobić, żeby do maja wytrzymać bez kolejnego zakupu? 

1. Odsubskrybowałam wszystkie newslettery z perfumerii. 

Profilatyczna, ale bardzo ważna rzecz. Żadnych bijących po oczach nagłówków, kuszenia 50% wyprzedażą, hurry up while stock lasts. Faktem jest, że doświadczenie w pracy z perfumami mam naprawdę duże na każdym szczeblu i od środka wiem, jak owe oferty wyglądają. Coś, co dzisiaj jest na ofercie będzie na niej za dwa miesiące również. Musisz po prostu przeczekać kolejne dwie zmiany planu sprzedażowego i dać tęgim umysłom w head office czas na wymyślenie "nowej" strategii. Jeśli coś ma być wycofane, wiem o tym, albo dowiem się w niedalekiej przyszłości, poza tym większość ofert sieciówek perfumeryjnych zwyczajnie do mnie nie trafia. A marki takie jak Guerlain, czy Chanel rzadko, albo prawie w ogóle są na niesamowitej promocji. 

2. Zamierzam omijać lokalne apteki. 

I o ile sieciówy mnie ni ziębią, ni grzeją, o tyle lokalne, zapyziałe pharmacies... Owszem. Nie myślcie, że jestem głupia, nigdy Wam nie powiem, gdzie zrobiłam transakcje życia na wycofanych perfumach. Nie zdradzam swoich miejsc. Ale żeruję na niewiedzy osób, który owe biznesy prowadzą. W Londynie mnóstwo jest małych, prywatnych aptek, które sprzedają perfumy. Czasami z tymi aptekami wiążą się nasze całodniowe eskapady, bo znaleźć aptekę sprzedającą perfumy to nie problem, ale znaleźć taką, która sprzedaje ciekawe perfumy, to już wyższa szkoła jazdy. Mam swoje sprawdzone miejsca, z chęcią odkrywam nowe. Kupiłam w tych aptekach wiele wycofanych lata temu białych kruków za ułamek ceny. I takie miejsca są prawdziwą pułapką. 



Wyobraź sobie, że wchodzisz do brzydkiej apteki z antypatyczną panią snującą się niczym zjawa między ciasnymi, klaustrofobicznymi alejkami. Od razu chce ci się wyjsć, ale patrzysz na szklaną gablotę. A w szklanej gablocie Vivienne Westwood, Anglomania. Serce ci skacze do gardła, bo już tysiąc razy biłeś się z myślami, czy po prostu nie kupić tego zapachu za horrendalną sumę na eBayu, a tutaj ktoś podaje ci go na tacy w cenie £35. I tu jest właśnie problem, bo wish lista jest długa, a okazji nie brakuje. Więc zamierzam dzielnie odciąć się od okazji i nie wykonywać wycieczek do miejsc rozpusty. 

3. Pozwolę sobie na malutkie odstępstwa.

Mój odwyk zacznie się we wtorek wieczorem, po tym jak już kupię odłożony giftset do Jean Paul Gaultier Classique, który po świątecznej wyprzedaży schował się w szufladzie u mnie w pracy. Od tej pory ban na zakupy. Są jednak małę wyjątki. Na przykład u mojej Kobiety w pracy szykuje się tester sale, z którego wypatrzyła pełny tester do O de Lancome za skromny datek wrzucony do puszki na cele charytatywne. Sorry, jestem zołzą, ale nie pozbawię ludzi chorzych na Alzheimera ich leczenia. 

(głos z offu: zbieramy na dzieci w potrzebie)

Flakon La Petite Robe Noire, 100 ml, pięć funtów na tester sale.


No właśnie. Wewnętrzne okazje to kwestia tak nieobciążająca pieniężnie, że aż szkoda by było nie skorzystać. Ostatnio miałam okazję kupić pełny tester do Womanity za pięć funtów, ale potem sobie przypomniałam, że prędzej mi kaktus na czole wyrośnie, niż to dzieło zasili moją kolekcję. 

4. Najważniejsza jest motywacja. 

A moją motywacją jest właśnie wyjazd do Polski. Zamierzam porządnie zaszaleć tam zakupowo, nie tylko, żeby zrekompensować sobie ból przebywania w tym kraju. Faktem jest, że wiele rzeczy jest w Polsce, a nie ma ich tutaj (tak, to prawda), a wiele też jest dużo tańszych, niż w UK. W kwestii perfumeryjnej jest trochę niszy, która jest naprawdę dużo tańsza. Więc niekupowanie perfum przez kilka miesięcy pozwoli mi odłożyć większą sumę na wyjazd. Ale na urlopie będzie keine grenzen, jak to pewien wybitny artysta o włosach w kolorze dojrzałej truskawki niegdyś śpiewał. 

Inną sprawą jest, że jesteśmy w trakcie powolnej reorganizacji naszego małego mieszkania, żeby było w nim więcej miejsca. I odwyk zakupowy może w tym naprawdę pomóc. Chcę w końcu mieć porządną szafkę, żeby należycie wyeksponować wszystkie perfumy bez konieczności usuwania z nich kurzu co tydzień. Nawet już taką znalazłyśmy, a było to naprawdę trudne.




Wprawdzie chciałam taką bez szklanych drzwi, ale ostatecznie wybór padł na tę. Jest naprawdę duża i pomieści więcej, niż tylko flakony. Nie mogę się doczekać, aż będę kurwić jak stary menel przy nieudolnych próbach jej poskładania. 

5. Inspiruję się ludźmi z tym samym problemem.

Naprawdę, odwyk Edpholiczki był dla mnie bardzo inspirujący. Dał mi szansę przemyśleć, że szalony zakupoholizm można czasem naprawdę powstrzymać. Nie dla wyższej idei (nie utożsamiam zakupów z głęboko skrywanymi problemami natury psychologicznej i nie śpię w skarpetkach), ale dla siebie. Żeby skupić się na tym, co się ma i trochę dłużej pomyśleć nad tym, czego się chce. Nie zamierzam zgolić głowy i zapisać się do klasztoru, bo lubię swój styl życia i absolutnie kocham swoją pasję. Nie uważam też, że jest marnotrastwem czasu i pieniędzy. Ale zwyczajnie potrzebuję wcisnąć pauzę. I nawet nie jest mi smutno, czuję się wręcz bardzo podekscytowana. 


Będę Wam zdawać relację ze swoich postępów. Czuję się wręcz zobligowana do tego, żeby się nie poddać. W międzyczasie będę dla Was recenzować dużo rzeczy ze swojej kolekcji.

Musieliście sobie kiedyś radzić z zakupowym odwykiem od czegoś? Jakieś przemyślenia, rady, wskazówki? Gorąco zachęcam do zabrania głosu w dyskusji!

Digga.

niedziela, 17 stycznia 2016

Viktor & Rolf, Flowerbomb.

Myslałam sobie ostatnio, co by było gdyby holenderski duet Viktor & Rolf nie wydał swojego kultowego dzieła. Jak dzisiaj wyglądałby świat perfumeryjny, jaki znamy? Jakie trendy panowałyby w mainstreamie, gdyby Flowerbomb się nie wydarzył? 

Lubię czasem pogdybać. Bo gdyby nie Flowerbomb, mogłoby nie być Jimmy'ego Choo EDP, La Vie Est Belle, Si, całej rzeszy jadalnych słodkości od celebrytów... Innymi słowy, cały ten boom na cukier mógłby nie istnieć (w co wątpię), albo przynajmniej opóźnic się o kilka lat (czemu bardziej się przychylam).

Kiedy w 1992 Thierry Mugler wypuścił Angela, rynek się załamał. Rynek, notabene zdominowany wtedy przez mocne, kobiece i kwiatowe zapachy zupełnie nie był przygotowany na tego typu doznania. Oczywiście o samym Angelu napiszę w osobnym poście, ale ważnym, bardzo ważnym wręcz wydarzeniem w powstaniu Flowerbomba jest muglerowa gwiazdka sprzed trzynastu lat wstecz. Bo choć oba zapachy są diametralnie inne, to właśnie ta gourmandowa paczula była inspiracją dla twórców Bomby. 



Łatwość i inność. To są słowa, które jako pierwsze pojawiają się w mojej głowie po powąchaniu flagowego zapachu V&R. I z obu się wytłumaczę, bowiem jedno ma wydźwięk dość pejoratywny, drugie zaś może wydawać się nieprawdziwe. Łatwość jest moim zdaniem dobrą cechą w tym konkretnym przypadku - trudny zapach nie chwyciłby za serca mas, powodując, że statystyki sprzedaży bedą szaleć. Inność zaś? Nie tylko masy oszalały. Niezależnie od tego, czy Flowerbomba się lubi, czy nie, to przyznać trzeba, że to naprawdę majstersztyk. Faktem jest, że projekcja jest olbrzymia i niesie za sobą duże pokłady wyobraźni twórców. Głównym składnikiem i podwaliną całej kompozycji jest oczywiście paczula, nie mokra i piwniczna jednak, ale doskonale wyważona w swojej ciężkości. Całość przywodzi mi na myśl otyłą baletnicę, która jest jednak tak zgrabna i zwinna w swoich ruchach, że widok jej tańca powoduje zdziwienie i podziw dla umiejętności mimo fizycznych jej przeszkód. 



I ta baletnica plus size tańczy radośnie i nieprzerwanie przez jakieś dwanaście godzin (bo taka właśnie jest przeciętna trwałość Flowerbomba), w kolejnych aktach pokazując inne dobre rzeczy. Odbieram ten zapach tak dosłownie, tak wyraziście, że każda jego aplikacja jest wycieczką do sklepu ze słodyczami. Czuję lepkość waty cukrowej, lizaki, które utknęły we włosach i jadalny glitter na całej twarzy. Producent nie deklaruje żadnej z tych nut, a ponieważ - jak wskazuje nazwa - mamy do czynienia z bombą kwiatową, za kolorowe cukierki sprytnie przebrały się soczyste orchidee, jaśminy, frezje, róże... 

Na uwagę zasługuje również niuans herbaciany, który w dyskretny, choć dość wyświechtany sposób przełamuje całą tę cukierkową bańkę. To nie jest świeża herbata z młodych, rozwijających się listków w hispterskim kubku z Home & You, to taka herbata rozpuszczalna, kolorowa, syntetyczna do bólu, z całą tablicą Mendelejewa i wszystkimi możliwymi E666 w składzie. Taka herbata, którą w szklankach z Arcorocu piliście przynajmniej raz w ciągu swojego dzieciństwa. I ona trochę miesza w Flowerbombie, chociaż ja to uznaję za zagranie tak bezczelne, że aż na swój sposób genialne. 

Jedenaście lat po przemierze w końcu mogę to powiedzieć - ten zapach jest naprawdę świetny. I to, co stało się po jego premierze, a dzieje się aż do dziś, czyli wysyp okołoflowerbombowych wariacji na absolutnie każdej półce cenowej uważam po prostu za konsekwencję stworzenia kamienia milowego. Kiedy na scenie perfumeryjnej stanie się coś, co tak mocno zatrząsnie jej deskami, to rzesza copycatów jest zjawiskiem nieuniknionym. Każdy chce swój kawałek tortu, jeśli wiecie, co mam na myśli. 



Flowerbomb dołączył do mojej kolekcji na stałe dopiero tydzień temu. Zastanawiałam się, dlaczego tyle czasu minęło, zanim zasilił moje szeregi, ale ostatecznie lepiej późno, niż wcale. Uwielbiam na niego patrzyć, wąchać, analizować to szaleństwo.

Jest w nim metoda, naprawdę. 

Digga.

Thierry Mugler, Alien Oud Majestueux

Odpuściłam sobie pisanie posta powitalnego, bo bardzo nie lubię tego robić. Być może jest tu trochę tych, co kojarzą mnie z pisania o perfumach na blogu Blame Game vol. II. Być może jest i parę osób, którym gdzieś świtam z czeluści Fragrantiki, Nez de Luxe lub wielu komentarzy w różnych miejscach w sieci. Faktem jest, że odkładanie pisania do szuflady zaczynało mnie powoli nużyć, a wymówka 'nie mam czasu' przestawała powoli być wymówką. Innym faktem jest zaś, że w ciągu tych kilku lat przerwy od blogowania moja kolekcja rozrosła się wręcz dramatycznie (na najbardziej aktualny stan zapraszam do Edpholiczki, którą z tego miejsca pragnę również bardzo serdecznie pozdrowić za niewyczerpaną kopalnię inspiracji zapachowych). 

Tak więc chciałam Was wszystkich bardzo serdecznie powitać w tym nowym miejscu w sieci, w którym zapach będzie grał główną rolę. Uwierzcie, nie jest łatwo po takim czasie zasiąść po prostu do klawiatury i pozwolić słowom płynąć, a jeszcze ciężej kooperować w tym samym czasie z technicznymi i graficznymi problemami, więc przez jakiś czas jeszcze będą tu pewne kosmetyczne zmiany. Niemniej jednak - witam i zapraszam, rozsiądźcie się wygodnie. 


Dużym problemem był wybór tego pierwszego zapachu na osobną notkę i po wielu przemyśleniach padło na mój absolutny hit minionego roku, a jest nim Thierry Mugler i jego Alien w nowej, oudowej odsłonie - Oud Majestueux



Jestem wielką fanką Thierry'ego Muglera i całego jego cyrku. Dziwny, kolorowy, czasem niezrozumiały i na pewno szalony pod każdym względem - oprawy, reklamy, a w głównej mierze i samego produktu. Czołowe zapachy owego projektanta zyskały status kultowych, a liczba ich zwolenników z całą pewnością równa się liczbie przeciwników (albo hejterów, to bardzo modne ostatnio słowo).

Muszę przyznać, że położyłam jednak na Muglerze krechę. Ta marka się w pewnym sensie dla mnie skończyła. W połowie zeszłego roku uczestniczyłam w prezentacji zorganizowanej przez markę na jednym ze szkoleń z mojej pracy. Ekscytowałam się jak małe dziecko spodziewając się czegoś ekscentrycznego, tajemniczego i bardzo na poziomie. I bardzo się zawiodłam. Nie chcę Was zanudzać szczegółami, ale Mugler się sprzedał - tak, dosłownie i w przenośni - bowiem nie dość, że cała marka należy teraz do koncernu Clarins, to ludzie tworzący Muglera teraz nie mają absolutnie nic wspólnego z geniuszem, który redefiniował lata 90te. 

Mówiąc krótko: prezentacja była chaotyczna i czytana z kartki, ubiór osób z firmy naprawdę pozostawiał wiele do życzenia (via biała, brzydka bielizna prześwitująca przez białe kiecki rodem giełdy z Sośnicy), a w międzyczasie zafundowano nam taki oto przerywnik muzyczny...



Jako wisienkę na torcie dorzucę, że kazano wtedy wszystkim wstać i tańczyć. No i powtórzyli to dwukrotnie. 

Opuściłam mury The Barbican z najmniejszą pojemnością Aliena w wersji EDT oraz gorzkim posmakiem w ustach. Mugler się skończył dla mnie tego dnia. I nic nie wskazywało, że jeszcze coś wkrzesi mi w głowie dobrą opinię na temat szalonego Thierry'ego.

Aż do czasu, kiedy Internet zahuczał od wieści o nowym Alienie. Oud - jeszcze się rynek na dobre nie nasycił, a w pewnym sensie już się przesycił. Tani haczyk i próba powrotu do łask. 

Ale mnie intuicja olfaktoryczna jeszcze nie zmyliła. Zobaczyłam, gdzie nowy Alien jest dostępny i w jakiej cenie - Harrods, £115. Stwierdziłam, że ten zapach będzie musiał być iście genialny, żeby w ogóle zasilić moją i mej Żony kolekcję. 

Jakieś dwa tygodnie później już po niego jechałam.

Przejdźmy więc do meritum tego posta, który rozwlekł mi się nieco bardziej, niż się spodziewałam - co takiego niesamowitego jest w nowym Obcym, że człowiek wydaje na niego ciężkie pieniądze i czuje wręcz ulgę, że może wreszcie nim pachnieć?



Twórca tej kompozycji (a nikt się pod nią nie podpisał, jeśli macie jakieś wskazówki - proszę o pomoc) sprawił, że nowy Alien jest zezwierzęcony do skrajności. Wiem, nie brzmi to dobrze, ale to właśnie ten zwierzęcy pierwiastek, żeby nie rzec magnetyzm sprawia, że Obcy wyjątkowo układa się na skórze, krzycząc przy tym i szarpiąc się niemiłosiernie. 

Każdy fan Aliena wie, że to na jaśminie Mugler zbudował swoją legendę i jaśmin też we flankerze gra pierwsze skrzypce. Moc jego jest tylko minimalnie większa od mocy oudu, a zestawienie dwóch tak potężnych składników sprawia wrażenie ciągłej walki, która swoją intensywnością może powalić tych bardziej wrażliwych. Intensywność całego zapachu jest swoją drogą kwestią na osobną dyskusję, bo jeśli ogon Oud Majestueux mielibiśmy porównać do ogonu jakiegoś zwierzęcia, to nie byłby to jakiś wątły, charczący pekińczyk, ale prawdziwy lampart. Sytuacja jest taka, że wsiadasz do wagonu metra pełnego ludzi ubrany w ten zapach i kurteczkę z ekoskóry. Większość patrzy na Ciebie jak na szaleńca, część się odsuwa, a część jest zahipnotyzowana ruchami ogonu lamparta. 

Kolejne godziny mijają, a starcie gigantów bynajmniej nie ustaje, choć widać, że intensywność walki nieco spadła. Dołączająca w roli sekundanta ambra ostudza nieco klimat, tonując i uszlachetniając zapach. W tym momencie woń nie jest już brudna i nieokiełznana, jestem w stanie pokusić się o stwierdzenie, że zyskuje na szlachetności i nie jest już tak drapiąca dla otoczenia.

Trwałość i projekcja rekompensuje wydane pieniądze, a sama oprawa graficzna i opakowanie Obcego to już małe dzieło sztuki. Zamknięty w swojej złotej trumnie wyścielanej fioletowym materiałem i z lustrami na ścianach jest sam w sobie uosobieniem pychy i zadziornej królewskości. 



Komu mogę polecić? Na pewno grupą docelową będą fani Aliena, choć muszę ich uprzedzić, że jeśli o swoim ulubieńcu myśleli w kategoriach mocny, to tutaj moc może ich zabić. Fanom oudowców, ciężkich i niejednoznaczych propozycji mówię - testujcie, bo zapach jest w coraz szerszej dystrybucji i jak udało mi się dowiedzieć, nie jest to limitowana edycja, a stała propozycja w gamie marki. 

Jeśli całe życie otaczacie się charczącymi pekińczykami, a macie opcję spaceru z lampartem, co wybierzecie?



Z papieskim pozdrowieniem,

Digga.