niedziela, 3 kwietnia 2016

Paco Rabanne, Olympea.

Na samym wstępie do dzisiejszego posta muszę Was bardzo serdecznie przeprosić na chwilowy zastój na blogu i dość rzadko dodawane posty. Jestem na etapie dość dużych zmian życiowych, bo marzec był ciężkim miesiącem i staram się poukładać wszystko najlepiej. Staram się też o bardzo ważną dla mnie pracę dla jednego z absolutnych wyjadaczy na rynku perfumeryjnym i cały ten proces stał się bardzo czasochłonny. Chciałabym już wkrótce pochwalić się Wam dobrymi wieściami i naprawdę mam nadzieję, że będę mogła, ale póki co siedzę cicho i grzecznie robię swoje.

 Zbliża się też wyjazd do Polski i dużo wypada nam załatwić przed tym, więc po całym tygodniu nie za bardzo pamiętam, jak się nazywam. Wszystko to sprawiło, że nawet nie czasowo, ale zwyczajnie siłowo nie bardzo miałam możliwość tworzenia nowych postów. Mam jednak w swoim zeszycie kilka szkiców, więc będę na nich przez przynajmniej jakiś czas bazować. Obawiam się jednak, że postu podsumowującego wieści ze świata perfumeryjnego w marcu może nie być, ale nie martwcie się - na pewno to nadrobię. Miejcie oczy szeroko otwarte, bo niebawem ogłoszę również dla Was konkurs!

Przechodząc zaś do dania głównego dzisiejszego wpisu - przyznam szczerze, że nie spodziewałam się, że miedzy mną a perfumami firmy, która jest jedyną słuszną marką dla każdego Sebixa i każdej Karyny zaiskrzy. Ot, nuty ładne, flakon zerżnięty od Cartiera, tyłka pewnie nie urwie. Inną sprawą jest, że ja Paco Rabanne po prostu nie lubię. Nie znoszę One Million, nie cierpię Lady Million, nie lubiłam ludzi, którzy je ode mnie kupowali i ludzi ich noszących. Z małymi wyjątkami potwierdzającymi regułę oczywiście. Przyznaję, Invictus na tle swoich kolegów i koleżanek jest nie najgorszy, ale za sam design flakonu czyjeś rączki powinny zostać upierdzielone. Tandeta, o! Z tym zawsze kojarzyło mi się Paco Rabanne. Z całym tym tombakiem udającym złoto. 

No ale Olympea tandetna nie jest. Nie jest brzydka. Jest nawet bardzo ładna. Słona, a to się w masówce rzadko zdarza, Bardzo niestandardowa ta Olympea i Karyny skuszone "nowym zapachem od tego gościa, co wypuścił, no te, MINIONS" prawie jednoznacznie stwierdziły, że to jakaś "chujówka, stara, fuj. Ale jaja stara, to jebie strasznie. No nic, powiedz tej babie po angielsku, że ja wezmę czydziestkę minions, a nie to gówno."*

No więc jaka jest Olympea, skoro już wiemy, że szczęśliwie nie pachnie jak Lady Million? Bardzo słona i bardzo słodka jednocześnie. Jeden wdech rekompensuje zarazem wycieczkę do Wieliczki i wciągnięcie nosem łyżki cukru. Jest też mocna. Bardzo mocna, intensywna. A w swoim brzmieniu jest trzecim krokiem w ewolucji słonych zapachów dla masowego odbiorcy. Najpierw było Womanity od Thierry'ego Muglera, potem Reveal Calvina Kleina, a teraz jest ta bogini z soli i cukru ulepiona. 



Uwielbiam w tym zapachu połączenie wanilii z drzewem sandałowym. Jest bardzo zgrabne i kremowe. W wyższych temperaturach kompozycja może wędrować w mdłe klimaty, ale w umiarkowanie chłodnej aurze pokazuje się doskonale. Nie jest jednonastajna i za każdym razem inaczej układa się na skórze - czasem wyjdzie z niej bardzo ciekawa nuta imbiru, a innym razem zaskoczy lekko jaśminowym niuansem. 

Moje zastrzeżenia wobec Olympei zaczynają się gdzieś w okolicach bazy. Czasem zakończenie tych perfum jest dość sztuczne i trąci lekko kurzem. Nie jest to jakiś poważny zarzut, bo i nie zawsze nuta kurzu jest obecna, ale są chwile, gdzie takie wrażenie może zaistnieć. Biorąc jednak pod uwagę całkiem dobrą trwałość kompozycji, nie jest to coś, co zniechęciłoby mnie do jej noszenia.



Nie zrozumcie mnie źle - Olympea to nie są wyżyny sztuki perfumeryjnej i w porównaniu do Reveal propozycja Calvina Kleina wciąż wypada lepiej i bardziej niszowo, ale Olympei nie można odmówić urody i pewnej wyjątkowości. Na tle zeszłorocznych premier wyróżnia się na plus i cieszę się, że udało mi się w końcu zaakceptować, a nawet polubić coś od Paco Rabanne. To daje mi nadzieję, że nawet najwięksi tandeciarze mogą pójść czasem po rozum do głowy. 



A Wam polecam testy. 

Digga.

Autentyczny cytat z rozmowy dwóch Polek, które przyszły przetestować do mojego eks miejsca pracy Olympię.